Wczoraj cały dzień jeździliśmy po wybrzeżu, a konkretnie jego Złotej części. Gold Coast to ogromny kurort, porównywany z amerykańskim Miami (jest tu nawet miejscowość Miami, a także Palm Beach). Plaża może bez rewelacji ale fale… Wow! Ogromne, długie i nieziemsko silne. Nie bez powodu jedna z miejscowości nazywała się Surfers’ Paradise – Raj Surferów. Zabawą numer jeden tubylców było (oprócz surfowania, rzecz jasna) nurkowanie pod tymi najwyższymi falami. Też spróbowałem i głową trzepotało strasznie 😀

To co mi się podobało to ilość drapaczy chmur. Setki! Same hotele i apartamentowce… Jak w jakimś Hongkongu, Szanghaju czy innym Tokio! Pływaliśmy tak sobie w oceanicznych falach, podziwiając otaczające nas widoki. Przed dojazdem do kolejnego niezwykłego miejsca – przylądka Byron Bay, najdalej na wschód wysuniętego punktu Australii, zdążyliśmy stracić godzinę czasu na szukaniu misek, bo Marta dwie potłukła… No ale nic – podobne znaleźliśmy, więc skończyło się ok. Tym bardziej, że później dostałem na poprawę humoru burgera z Hungry Jack’s – tutejszego Burger Kinga 😀 Spaliśmy na dużym, trawiastym parkingu obok Shella. Wymarzone miejsce bo z darmową kawą i herbatą.

Rano rozpoczął się ostatni pełny dzień naszym zielonym JUCY. Najpierw zjedliśmy śniadanie (pączki i ciastka), popijając wspomnianą już kawą. Kolejno czas przyszedł na kilka ładnych plaż, latarnię morską, baseny nad wodą… Czasem padało, ale ogólnie super. A najlepsze było nieco bardziej z rana, pomiędzy tym wszystkim. Wjechaliśmy na szczyt wzgórza, zakończony podwieszanym tarasem widokowym, który wyglądał jak niedokończony most. Widok na las tropikalny i wybrzeże z góry – super. Po drodze kupiliśmy banany. 12 za 2$. A w drodze powrotnej kolejne. Takie malusieńkie. Wszystko dlatego, że tutaj rosną. Cały region znany jest z uprawy bananów! Pięknie wyglądają niskie palmy z podczepionymi worami na owoce, które wkrótce mają spaść.

Teraz jesteśmy obok stacji Caltex, przy autostradzie. Już prawie spakowani. Jutro o 11 oddajemy samochód i kolejnych pięć dni spędzamy w Sydney. Oby stolica pająków nie dała się za bardzo we znaki, zwłaszcza że ma lać. A tutejsze deszcze poznaliśmy wyjątkowo dokładnie dziś na drodze. Przy takich deszczach nawet najwytrzymalszy Huntsman (pająk) nie da rady sobie na dworze i schowa się w domu. Ale jakby coś to jesteśmy uzbrojeni w profesjonalne papcie. Jak złączymy wszystkie cztery razem, to może da radę go jakoś nimi objąć.

Dobranoc!!!

PS.: Nie dajcie się nabrać, że to co kopaczka zrobiła to tylko ileś tysięcy imigrantów. Tego nikt nie odczuje. A walka o tych ludzi jest zwykłą walką polityczną. To jest polityczny koniec Polski na arenie międzynarodowej. Właśnie zniszczyliśmy Grupę Wyszehradzką, której znów przewodziliśmy (i tego się w Europie strasznie bano) i zrobiliśmy z naszego kraju dziwkę Niemców. Historia się powtarza, dosłownie. Jest to największy „błąd” naszego kraju od 2004 roku. Aż się wierzyć nie chce

Autorzy:Łukasz

Komentarze

  1. B.M.
    23 września, 2015

    Na pewno żal Wam będzie żegnać się z Waszym kochanym, zielonym JUCY :-{
    Uściskajcie go ode mnie. Tez go polubiłam…
    Pa

Dodaj komentarz

Array